W tej ekipie aż kipi od żądzy przygód i… talentu do pakowania się w niezłe tarapaty. A na szlaku – jak to w powieściach fantasy – okazji do złapania guza nie brakuje. O jakiej ekipie mowa? O karczmarzu Edmundzie, zwanym Kociołkiem, oraz jego oddanych towarzyszach. Przed Wami recenzja Nie ma tego Złego – powieści Marcina Mortki, zapowiadanej na okładce jako błyskotliwe połączenie Sapkowskiego i Pilipiuka. Jak wyszło w praniu? O tym piszę poniżej. Pakujcie się, ruszamy na wyprawę!
Nie ma tego Złego – powieść Marcina Mortki
Nie ma czasu na rozwlekłe zarysowywanie tła – od pierwszych stron zostajemy bezceremonialnie wpakowani w sam środek trwającej draki. Historia, opowiadana z pierwszoosobowej perspektywy Kociołka, przenosi nas pod stojącą gdzieś na uboczu karczmę, w której przetrzymywana jest uprowadzona córka księcia Ruperta. Nasza dzielna drużyna dostała zlecenie na wybawienie nieszczęsnej białogłowy z opresji. Akcja ratunkowa przebiega na tyle spektakularnie, że sława Kociołkowej ekipy roznosi się po całej Dolinie. Dociera też do jego żony…
Kiedy po rozmowie z małżonką Kociołek decyduje, że to koniec z niebezpiecznymi zleceniami z dala od domu, los szybko uświadamia go, że byle karczmarz nie ma za dużo do gadania. Najemnicy wyruszają na „już naprawdę ostatnią” misję i, jak możecie się domyślać, sprawy biorą w łeb. Zaczyna się pełna przygód podróż po Dolinie, w czasie której bohaterowie stawią czoła najróżniejszym wyzwaniom. Czekają na nich mordobicia, walka z potworami, zasadzki, ucieczki, intrygi i zwroty akcji. Zabiorą nas w lasy, puszcze, nad mokradła, do zamkowych komnat, karczemnych izb i na zatłoczone ulice miasteczek. Ale wróćmy jeszcze na chwilę do naszych bohaterów…
Drużyna nieźle z(a)robiona
Ekipa Edmunda zwanego Kociołkiem to klasyczny przykład grupy typu fantastyczna zlepka-sklejka: pstrokata mozaika sześciu odmiennych charakterów i profesji. Karczmarzowi towarzyszy krasnolud Gramm (majster złota rączka i koneser trunków wszelakich), goblin Zwierzak (niezastąpiony zwiadowca), guślarz Żychłoń (tajemniczy i niepozorny), rycerz Urgo (z przyrdzewiałą zbroją, lecz szczerozłotym sercem) i elf Eliah (milczek i outsider, ale mający swój urok).
Ta drużyna pracująca żadnej pracy się nie boi i żadnej okazji do zakrapianych biesiad nie przepuszcza. Bohaterów łączy jednak przede wszystkim przyjaźń, zacementowana latami wspólnych przeżyć: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. A czytelnik, w miarę rozwoju akcji, coraz bardziej się z tą ekipą zżywa.
Fabuła zarysowuje się więc dosyć prosto: mamy „naszych”, tych dobrych, kontra resztę świata. Do reszty, poza koronowanymi głowami z całej Doliny, które próbują wykorzystać drużynę we własnych politycznych gierkach, należy tytułowe Złe. A co to za jedno?
Nie ma tego Złego? A właśnie, że jest!
Spisuję te słowa, byś ty, który je czytasz, poznał mój lęk, a jeśli wierzysz, że Złe zostało zmiecione na zawsze, zadaj sobie pytanie, czy to w ogóle możliwe. Spoglądaj też często ku górom, ale nie zapomnij, by rozglądać się też dookoła. Bo Złe, podobnie jak my, śmiertelni, również się uczy, a zamysły jego są nieprzeniknione.
Matt z Kurzu: Złego wszelakiego opisanie
(fragment powieści)
Złe w Dolinie jest jak Sami-Wiecie-Kto w Harrym Potterze – strach w ogóle o nim mówić i jakkolwiek je nazywać. Na początku jako czytelnicy nie bardzo nawet wiemy, czym tak właściwie ono jest. Energią? Czarami? Jakimś paskudnym potworzyskiem?
Kiedyś zostało ponoć pokonane w wielkiej bitwie pod Wyrzyskiem, ale wiele wskazuje na to, że zmieniło nieco taktykę i będzie próbowało innych sposobów na zawładnięcie Doliną. A nasi bohaterowie, chcąc nie chcąc, będą musieli stawić mu czoła.
Jak sobie poradzili z tym zadaniem i z czym/kim przyszło im się zmierzyć, tego oczywiście Wam nie zdradzę, aby nie psuć frajdy z czytania.
Nie ma tego Złego – powieść Marcina Mortki: recenzja
Nie ma tego Złego mogłabym określić jako bajkę nie dla dzieci. W powieści znajdziemy jasny podział na dobro i zło, ścieranie się tych dwóch sprzecznych sił i związane z tym perypetie bohaterów oraz elementy magiczne (jak to w bajkach, i jak to w fantasy).
Książka zdecydowanie nie jest jednak przeznaczona dla najmłodszych. Nie brakuje w niej bowiem humoru nie tylko tego rodem ze slapstickowej komedii, ale też tego mniej lub bardziej rubasznego i sprośnego. Często panuje też iście karczemna atmosfera: w powietrzu fruwają „rwy” i inne epitety, gdzieniegdzie wplecione są też sceny 18+ (choćby – nomen omen – Chędożynki).
Co na dobre wyszło?
W powieści przede wszystkim urzekł mnie luźny, swojski klimat i lekki sposób narracji. Schemat fabularny znam, „gdzieś to już czytałam”, ale nie przeszkadzało mi to dać się wciągnąć w przygodę. Opowieść, mimo natychmiastowego wkręcenia czytelnika w środek akcji, rozkręca się stopniowo – w drugiej połowie wkracza w punkt kulminacyjny, przy którym najlepiej się bawiłam. Podoba mi się także zarysowanie historii świata, w którym toczy się fabuła – autor bardzo zgrabnie wplótł je w akcję powieści.
Co do Kociołkowej paczki: wzbudziła ona moją sympatię, zainteresował mnie los bohaterów i chciałam dowiedzieć się, czy ich misja zakończy się powodzeniem – czy czegoś więcej trzeba?
Nie mogę powiedzieć, że humor przedstawiony w książce to w 100% mój typ (czasami cisnęło mi się na usta: „serio…?”), ale wiele sytuacji wywołało uśmiech na mojej twarzy i ogólnie bawiłam się nieźle.
Do odnotowania na plus są dla mnie także… polskie nazwy i imiona – jak miło w fantastyce znaleźć nazwy, o wymowie których nie trzeba pisać elaboratów. Mamy Dolinę, Dym, Wichrzyska – sielsko i swojsko, jestem za!
Trochę tego złego
Zanurzam małą łyżeczkę dziegciu: co moim zdaniem nieco kuleje w powieści?
Domyślam się, że konwencja celowo miała być bajkowa (czarne to czarne, białe to białe), ale jednak zabrakło mi w charakterach postaci jakichkolwiek cech pomiędzy.
Przeokrutnie sztampowe są też postaci kobiece. A szkoda, bo to niewykorzystany potencjał: bohaterki mogły tu sporo namieszać, zwłaszcza księżna Yanna i żona Kociołka, Sara.
Oko czytelnika wyczulone na treść wyłapie też zgraję literówek, które zaplątały się w tekście (w tym miejscu dyskretnie macham więc w stronę korekty).
Nie ma tego Złego – powieść Marcina Mortki: podsumowanie recenzji
Komu polecam Nie ma tego Złego?
Wszystkim, którzy szukają lekkiej, niezobowiązującej lektury na kilka wieczorów lub wiosenno-letni wypad w plener. Ta powieść raczej nie odmieni Waszego życia i nie wywoła trzęsienia czytelniczego serca (niezależnie od tego, czy fantasy to Wasza, czy nie Wasza bajka), ale myślę też, że nie takie ambicje przyświecały autorowi w czasie pisania. 🙂
Nie ma tego Złego jest jak bajka dla dorosłych: na chwilę wskakujemy do innej rzeczywistości, by przeżyć zabawną przygodę.
Jeśli więc macie ochotę na chwilę relaksu w świecie fantasy, śmiało sięgajcie po najnowszą powieść Marcina Mortki.
Recenzowaną książkę znajdziecie tutaj: Nie ma tego Złego >>
Zobacz także:
Moja ocena
-
7.5/10
-
7/10
-
8/10
Fragment recenzji
W powieści przede wszystkim urzekł mnie luźny, swojski klimat i lekki sposób narracji. Schemat fabularny znam, „gdzieś to już czytałam”, ale nie przeszkadzało mi to dać się wciągnąć w przygodę. Opowieść, mimo natychmiastowego wkręcenia czytelnika w środek akcji, rozkręca się stopniowo – w drugiej połowie wkracza w punkt kulminacyjny, przy którym najlepiej się bawiłam. Podoba mi się także zarysowanie historii świata, w którym toczy się fabuła – autor bardzo zgrabnie wplótł je w akcję powieści.
Co do Kociołkowej paczki: wzbudziła ona moją sympatię, zainteresował mnie los bohaterów i chciałam dowiedzieć się, czy ich misja zakończy się powodzeniem – czy czegoś więcej trzeba?