Fragment: Ocean na końcu drogi – Neil Gaiman
16 października nakładem Wydawnictwa Mag ukazała się nowa książka Neila Gaimana „Ocean na końcu drogi”. Dorwaliśmy fragment, więc oczywiście bardzo chętnie się nim podzielimy.
Książka opowiada o pamięci, magii i przetrwaniu, o potędze opowieści i mroku skrytym w każdym z nas. Dla narratora wszystko zaczęło się czterdzieści lat temu, kiedy osoba wynajmująca pokój u jego rodziców, kradnie im samochód i odbiera sobie w nim życie, budząc tym czynem pradawne moce, które lepiej byłoby zostawić w spokoju. Pojawiają się mroczne stwory, a postawa narratora wymaga użycia wszystkich sił i sprytu, by nie utracić życia w obliczu pierwotnej grozy, zarówno tej przyczajonej w rodzinnym domu, jak i sił, które gromadzą się, by ją zniszczyć.
Pomoc odnajduje dopiero u trzech kobiet z farmy na końcu drogi. Najmłodsza z nich twierdzi, że jej staw to ocean. Natomiast najstarsza pamięta Wielki Wybuch.
Miłej lektury!
Fragment: „Ocean na końcu drogi„
I
Nikt nie przyszedł na moje siódme urodziny.
Na stole czekały desery i galaretki, obok każdego nakrycia leżał kolorowy kapelusz, a na środku stał tort urodzinowy z siedmioma świeczkami. Na torcie narysowano lukrem książkę. Moja matka, która zorganizowała przyjęcie, mówiła, że pani z piekarni stwierdziła, że nigdy wcześniej nie ozdabiali książką tortu urodzinowego i że chłopcy najczęściej wybierali piłkę nożną albo rakietę. Ja byłem ich pierwszą książką.
Gdy stało się oczywiste, że nikt się nie zjawi, matka zapaliła siedem świeczek na torcie, a ja je zdmuchnąłem. Zjadłem kawałek, podobnie moja młodsza siostra i jedna z jej koleżanek (obie uczestniczące w przyjęciu w roli obserwatorów, nie gości), a potem uciekły rozchichotane do ogrodu.
Matka przygotowała też gry i zabawy, lecz ponieważ nikt się nie pojawił, nawet moja siostra, w nic nie zagraliśmy i sam rozwinąłem gazetę, w którą zapakowała prezent-zagadkę, odsłaniając niebieską plastikową figurkę Batmana. Było mi smutno, że nikt nie przyszedł na przyjęcie, ale ucieszyłem się, że dostałem Batmana, a na górze czekał na mnie także mój urodzinowy prezent, ozdobna edycja całej Narnii. Położyłem się na łóżku i pogrążyłem w lekturze.
Lubiłem to. Książki były znacznie bezpieczniejszym towarzystwem od ludzi.
Rodzice podarowali mi także płytę z największymi przebojami Gilberta i Sullivana, dodatek do dwóch, które wcześniej posiadałem. Odkąd skończyłem trzy lata, uwielbiałem Gilberta i Sullivana – wówczas to młodsza siostra ojca, moja ciotka, zabrała mnie na Iolanthe, sztukę pełną rycerzy i wróżek. Prawdę mówiąc, znacznie łatwiej przyszło mi zrozumieć istnienie i naturę wróżek niż rycerzy. Ciotka wkrótce potem zmarła w szpitalu na zapalenie płuc.
Tego wieczoru ojciec wrócił z pracy do domu i przyniósł ze sobą kartonowe pudełko. W środku tkwił czarny kociak o miękkim futerku i nieokreślonej płci. Natychmiast nazwałem go Puszkiem i pokochałem namiętnie, całym sercem.
Puszek w nocy spał na moim łóżku. Rozmawiałem z nim czasem, gdy w pobliżu nie kręciła się młodsza siostra, i niemal oczekiwałem, że odpowie w ludzkim języku. Nigdy nie odpowiedział. Nie przeszkadzało mi to jednak. Kociak był czuły, zainteresowany moją osobą i stanowił świetnego kompana dla kogoś, czyje siódme przyjęcie urodzinowe składało się ze stołu z lukrowanymi ciasteczkami, budyniem, tortem i piętnastu pustych składanych krzeseł.
Nie pamiętam, czy kiedykolwiek spytałem inne dzieciaki z mojej klasy, czemu nie zjawiły się na przyjęciu. Tak naprawdę nie musiałem ich pytać. W końcu nie były moimi przyjaciółmi, tylko ludźmi, z którymi chodziłem do szkoły.
Kiedy się z kimś zaprzyjaźniałem, to powoli.
Miałem książki, a teraz jeszcze kociaka. Wiedziałem, że będziemy jak Dick Whittington i jego kot, a nawet – jeśli Puszek okaże się wyjątkowo inteligentny – jak syn młynarza i Kot w Butach. Kociak sypiał na mojej poduszce, czekał też na mnie, kiedy wracałem ze szkoły, siedząc na podjeździe przed domem, obok ogrodzenia, dopóki miesiąc później nie rozjechała go taksówka, która przywiozła do naszego domu górnika opali.
Nie było mnie tam, kiedy to się stało.
Tego dnia wróciłem do domu ze szkoły, i kociak na mnie nie czekał. W kuchni siedział wysoki rosły mężczyzna o opalonej skórze, ubrany w kraciastą koszulę. Pił kawę przy kuchennym stole, czułem jej zapach. W owych czasach kawa oznaczała zawsze tę rozpuszczalną, gorzki ciemnobrązowy proszek ze słoika.
– Obawiam się, że kiedy tu przyjechałem, doszło do drobnego wypadku – oznajmił wesoło. – Ale nie martw się. – Akcent miał ostry, obcy: był pierwszym Południowym Afrykaninem, z jakim się zetknąłem.
On także położył na stole przed sobą kartonowe pudełko.
– Ten czarny kociak należał do ciebie? – spytał.
– Na imię ma Puszek – odparłem.
– Tak. Jak mówiłem, drobny wypadek. Ale nie martw się. Pozbyłem się trupka. Nie musisz się kłopotać. Załatwiłem sprawę. Otwórz pudełko.
– Co?
Pokazał ręką.
– Otwórz je – polecił.
Górnik opali był wysokim mężczyzną. Za każdym razem, prócz ostatniego, nosił dżinsy i kraciastą koszulę. Wokół jego szyi połyskiwał gruby łańcuch z jasnego złota. Kiedy ostatni raz go widziałem, on także zniknął.
Nie chciałem otwierać pudełka. Chciałem odejść sam i opłakać kociaka, ale nie mogłem tego zrobić, kiedy ktoś się na mnie gapił. Chciałem odprawić żałobę. Chciałem pogrzebać przyjaciela na końcu ogrodu obok zielonego trawiastego kręgu wróżek, w norze wśród krzaków rododendronów za stertą siana, gdzie nikt prócz mnie nie chodził.
Pudełko się poruszyło.
– Kupiłem go dla ciebie – oznajmił mężczyzna. – Zawsze spłacam długi.
Wyciągnąłem rękę i uniosłem płaską przykrywkę pudełka, zastanawiając się, czy to żart i czy w środku nie siedzi mój kociak. Zamiast tego wyjrzała z niego ruda wojownicza mordka.
Górnik opali wyciągnął kota z pudełka.
To był wielki rudy pasiasty kocur, któremu brakowało połowy ucha. Spojrzał na mnie gniewnie. Kotu wyraźnie nie podobało się w pudełku. Nie przywykł do pudełek. Sięgnąłem, by go pogłaskać, czując się, jakbym zdradzał pamięć mojego kociaka, on jednak cofnął się, nie dając się dotknąć, syknął na mnie i odmaszerował w najdalszy kąt, gdzie usiadł, posyłając mi nienawistne spojrzenia.
– No proszę. Kot za kota. – Górnik opali zmierzwił mi włosy skórzastą dłonią, potem wyszedł na korytarz, zostawiając mnie w kuchni z kotem niebędącym moim kociakiem. Po chwili wsunął głowę przez drzwi. – Ma na imię Potwór – dodał.
Wszystko to przypominało kiepski dowcip.
Otworzyłem drzwi kuchenne, żeby kot mógł wyjść. Potem poszedłem do sypialni i padłem na łóżko, opłakując martwego Puszka. Kiedy wieczorem rodzice wrócili do domu, ani słowem nie wspomnieli o kociaku.
Potwór mieszkał z nami jakiś tydzień, może dłużej. Rano wystawiałem mu miseczkę z kocią karmą, tak samo wieczorem, jak dla mojego kociaka. Siedział przy tylnych drzwiach, czekając, aż go wypuszczę, albo zrobi to ktoś inny. Widywaliśmy go w ogrodzie, przemykającego od krzaka do krzaka, między drzewami lub w poszyciu. Mogliśmy śledzić jego ruchy dzięki martwym sikorkom i drozdom, znajdowanym w ogrodzie, ale on sam pojawiał się rzadko.
Tęskniłem za Puszkiem. Wiedziałem, że nie można ot tak zastąpić żywej istoty, ale nie odważyłem się poskarżyć rodzicom. Mój żal by ich zdumiał: ostatecznie, choć kociak zginął, dostałem nowego. Strata została wyrównana.
Wszystko to powróciło i w tym momencie pojąłem, że nie potrwa długo: przypomniałem to sobie, siedząc na zielonej ławce obok niewielkiego stawu, który, jak wmówiła mi kiedyś Lette Hempstock, miał być oceanem.
(…)