Bestie z brązu Roshani Chokshii – przeczytaj fragment książki!
Premiera najnowszej książki Roshani Chokshii już dziś! Bestie z brązu to już finał awanturniczej trylogii fantasy Pozłacane wilki. Po raz ostatni będziemy mieć okazję, żeby wejść do pełnego magii świata XIX wieku. Przed nami kolejne maskarady, tajemnice i niebezpieczeństwa, a wszystko okraszone blichtrem epoki.
Bestie z brązu Roshani Chokshii — to już finał trylogii
Czy Séverin zdradził przyjaciół?
Czy Lailę uda się uratować?
Jaką cenę przyjdzie zapłacić za boską moc?
Do poznania odpowiedzi na te pytania już tylko krok. Tymczasem mamy dla Was przedsmak Bestii z brązu. Przeczytajcie fragment książki i dajcie się porwać tej historii.
Dla przyjaciół, którzy nie powstrzymali mnie, gdy zapowiedziałam, że chcę napisać coś w rodzaju kombinacji filmu Skarb narodów i Fausta oraz doprawić to odrobiną kryzysu egzystencjalnego… ale takiego seksownego kryzysu egzystencjalnego. Wszyscy wisicie mi drinka. I psychoterapię.
***
Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię?
– KSIĘGA HIOBA***
PROLOG
Kahina nuciła nad śpiącym chłopcem.
Siedziała na skraju łóżka, wygładzając zmarszczone od koszmarów brwi dziecka. Séverin westchnął cicho i odwrócił głowę pod jej dłonią; Kahinie ścisnęło się serce. Tylko tutaj, w chwilach wykradzionych porze, kiedy noc powoli przechodzi w dzień, a cały świat śpi, mogła nazywać go swoim synem.
– Ya omri – rzekła cicho.
„Moje życie”.
– Habib albi – odezwała się znów, nieco głośniej.
„Najukochańszy”.
Séverin zamrugał i spojrzał na nią. Uśmiechnął się sennie i wyciągnął ręce.
– Ummi1!
Kahina przytuliła go do siebie i czekała, nie poruszając się, aż z powrotem zaśnie. Dotknęła włosów chłopca, lekko kręcących się na końcach i czarnych jak krucze pióra. Na jego skórze czuła wątły, miętowy zapach po gałązkach eukaliptusa – upierała się, żeby wkładano je do wody przy wieczornej kąpieli. Czasami nienawidziła tego, jak niewiele z niej samej zdradzały rysy jej syna.
Z zamkniętymi oczami stanowił miniaturowy wizerunek swojego ojca; Kahina wiedziała, jak ukształtuje to jego przyszłość. Uśmiechnięte usta chłopca wkrótce będą umiały skrzywić się w ironicznym grymasie, wyostrzy się zarys zaróżowionych, okrągłych policzków. Zmieni się również jego zachowanie. Na razie był dość nieśmiały, wolał obserwować świat, ale Kahina zwróciła już uwagę, że powoli zaczyna naśladować wytworne okrucieństwo ojca. Czasami ją to przerażało, ale być może tak objawiał się po prostu instynkt przetrwania jej syna. Kiedy ktoś umiał nie tylko poruszać się w świecie, ale także wpływać na świat tak, by ten kształtował się wokół niego, zyskiwał wielką moc.
Kahina musnęła palcami rzęsy chłopca, zastanawiając się, czy już go zbudzić. Samolubny odruch, dobrze to wiedziała, ale nie potrafiła sobie tego odmówić. Tylko w oczach syna odnajdywała tę część siebie, której do tej pory w niej nie wymazano. Oczy Séverina miały kolor tajemnic – odcień zmierzchu podszyty srebrem. Miały barwę jej własnych oczu, oczu jej matki i jej dziadka.
Ten kolor oczu cechował wszystkich Błogosławionych, tych, których naznaczyły Nieczczone Siostry: Al-Lat, Al-Uzza, Manat. Starożytne boginie, których zrujnowane świątynie rozebrano, aby w erze przemysłu zbudować z nich drogi. Mity o Siostrach wydrapano z pamięci, a ich twarze zagubiły się w przeszłości. Przez czas prześlizgnęło się niezauważenie tylko jedno przykazanie, kultywowane w rodzie pobłogosławionym niegdyś przez boginie:
„W twoich rękach znajduje się brama do boskości. Nie pozwól nikomu przez nią przejść”.
Kiedy matka powiedziała jej, że musi przestrzegać tego nakazu, mała Kahina nie dała temu wiary. Roześmiała się, uznając to za jakieś fantazje. W dniu jej trzynastych urodzin matka zabrała ją jednak na opuszczony dziedziniec wśród ruin na pustyni, pozostawiony dawno temu kozom i włóczęgom. Pośrodku dziedzińca znajdowały się resztki czegoś, co wyglądało na kamienną studnię – bez kropli wody. Wypełniały ją zakurzone liście palm i piasek.
– Upuść do środka trochę krwi – poleciła matka.
Kahina odmówiła. Co za dziwaczny pomysł! Matka jednak nie ustępowała. Złapała rękę córki i przeciągnęła ostrym kamieniem po zgięciu łokcia. Kahina pamiętała dobrze swój krzyk i ostry, piekący ból. A potem krew spłynęła na stare skały i świat się zatrząsł. Błękitne światło – jak niebo skręcone w gruby sznur – wystrzeliło z kamieni, a następnie rozdzieliło się na pasma, które zamknęły stary dziedziniec w świetlistej klatce.
– Zajrzyj do studni – powiedziała matka nie swoim głosem.
Kahina, oszołomiona, pochyliła się nad cembrowiną. Zniknął piasek i palmowe liście – ze studni wypłynęła opowieść, prosto do umysłu dziewczynki. Jej powieki zadrżały i opadły, a usta wypełniły się ciężarem stu różnych języków; poczuła ucisk w szczękach. Na sekundę – nie dłużej niż trwa mrugnięcie oczami – rozciągnęła się w niej inna świadomość, świadomość, która szeptała do korzeni, by się rozwijały, a do ptaków, by wzbiły się w powietrze; świadomość tak ostra, że mogła wycinać zamiary z chaosu, rzeźbić sens z przypadku, wprawiać w ruch gwiazdy.
Kahina osunęła się na kolana.
Upadając, ujrzała nagle świat z bardzo wysoka – wydał się jej tak mały, że mogłaby go ująć w dłonie. Przed oczami mignął jej odłamek tej niezwykłej świadomości, płonącej jasno i rozpraszającej się w młodym świecie. Widziała moc ryjącą grunt, skupiska ludzi podnoszących ręce do oczu, jakby w ich polu widzenia eksplodowały nagle nieznane kolory. Widziała, jak okruchy mocy zagłębiają się w ziemię, a z każdego z miejsc, w których upadły, rozbłyskiwały pędy światła i cały świat sprawiał wrażenie, że ktoś pisze po nim śpiesznie w poetyckim języku, którego słowa wymówić umieli jedynie aniołowie. Nad tą siecią światła rozkwitała ziemia. Z gruntu wyrastały rośliny. Zwierzęta skubały trawę. Powstawały społeczności ludzkie, najpierw małe, a potem coraz większe i większe. Mężczyzna skinął dłonią nad trawą i źdźbła powoli skręciły się we flet. Kobieta przystrojona w naszyjniki z koralików przycisnęła palce do skroni dziecka; ludzie wokół niej wzdrygali się ze zdumienia. Wiele lat później Kahina dowiedziała się, że świat zachodni nazywał to formowaniem materii i umysłu, ale sztuka ta miała więcej niż jedno imię.
Zawieszona w tym osobliwym stanie świadomości Kahina znów poczuła, jak zmienia się jej punkt widzenia.
W świątyni o wysokich murach nici dziwnego światła, które rozeszło się po ziemi, unosiły się w powietrzu niczym stwardniałe promienie słońca. Pasma te zbierało kilka kobiet. Kahina zwróciła uwagę, że ich oczy, nasączone światłem, lśnią srebrzyście. Kobiety mocowały nici po kolei w instrumencie nie większym niż główka dziecka. Jedna z nich, zaciekawiona, uderzyła w świetliste struny. Czas stanął gwałtownie w miejscu i na jedną straszną chwilę strzępki mocy w ziemi zatrzeszczały, a kaligrafia światła zabłysła ostrzegawczo. Kobieta wyprostowała dłoń na strunach, tłumiąc natychmiast dźwięk.
Za późno.
Kahina ujrzała, jak na całym świecie wybucha ogień, jak rozpadają się nowo powstałe miasta, przygniatając pod gruzami ludzi. Nie widziała już własnego ciała, ale czuła, jak jej dusza drży z przerażenia. Na tym instrumencie nie wolno było grać.
Czas w wizji przesunął się naprzód.
Kahina patrzyła, jak potomkowie kobiet rozchodzą się po świecie. Mogła ich rozpoznać po niezwykłym odcieniu oczu, tak nietypowym, że musiał zwracać uwagę, ale nie na tyle, by wzbudzać podejrzenia. Ludzie ci przekazywali sobie ów dziwny instrument, przemycany przez portale, które zaginały czas i przestrzeń, przez całe wieki, podczas gdy imperia toczyły wojny, żarłoczni bogowie domagali się krwi, a jeszcze żarłoczniejsi kapłani ofiar; tymczasem słońce zachodziło raz za razem, a księżyc wschodził, instrument zaś trwał w cudownej ciszy.
Nagle Kahinę opuściły wizje.
Upadła, a upadek ten zdawał się trwać wiele cykli życia. W policzki drapały ją ściany starożytnych zigguratów, czuła na języku chłód monet, a pod stopami falującą sierść na skórach wymarłych zwierząt. Nagle zorientowała się, że leży na ziemi i patrzy na matkę. Ogrom, który dopiero co wypełniał jej duszę, znikł; nigdy nie czuła się tak mała, nigdy nie czuła w sobie takiego chłodu.
– Wiem – rzekła jej matka łagodnie.
Kiedy uznała, że będzie w stanie przemówić – a to potrwało dłużej, niż się spodziewała, bo arabskie dźwięki jakby się jej wymykały – wykrztusiła:
– Co to było?
– Wizja udzielana Błogosławionym, abyśmy mogli zrozumieć nasz święty obowiązek – wyjaśniła matka. – Nosimy również inne nazwy, jak mi powiedziano, nasz ród bowiem rozproszył się dawno temu. Jesteśmy Zaginionymi Muzami, Nornami, córkami Batali, Cichymi Apsarami. Instrument, który widziałaś, ma wiele nazw w różnych językach, ale jego rola jest zawsze taka sama: kiedy się na nim gra, zakłóca się boskość.
– Boskość – powtórzyła Kahina.
Po tym, co widziała, słowo to wydało się jej zbyt skromne.
– Moja matka mówiła o budowli wzniesionej na gruzach krainy, w której święta grupa nadużyła swojej mocy. Jeśli ktoś zagra na instrumencie poza granicami tej splamionej świątyni, wyzwoli zniszczenie, które obróci świat w perzynę – mówiła matka Kahiny. – Jeśli zagra się na nim w świątyni, melodia połączy ze sobą wszystkie te okruchy boskości, które widziałaś. Niektórzy mówią, że da się z nich wznieść wieżę, na której szczyt można się wspiąć jak na dach jakiegoś gmachu i sięgnąć po boskość – dla siebie. Nie nam jednak o tym wiedzieć. Nasz obowiązek określono w jednym poleceniu…
Matka wyciągnęła rękę i pomogła Kahinie wstać z ziemi.
– W twoich rękach znajduje się brama do boskości. Nie pozwól nikomu przez nią przejść.
A teraz Kahina pochylała się nad swoim synem. Odwróciła jego pulchną rączkę, wodząc palcem po delikatnych, niebieskich żyłkach na nadgarstku. Ucałowała jego dłoń, a potem każdy palec z osobna, zginając je po kolei. Żałowała, że nie może żyć w tej chwili wiecznie – z synkiem, ciepłym, śpiącym tuż przy niej, podczas gdy słońce raziło żarem gdzieś indziej, księżyc czuwał, a granice tego zakątka czasu wyznaczały tylko dźwięki ich oddechów.
Świat jednak nie działał w ten sposób.
Widziała już wcześniej jego kły i zdarzało się jej uciekać przed jego cieniem.
Kahina próbowała wyobrazić sobie, jak przyprowadza syna do świętej studni, ale nie mogła długo utrzymać tej wizji. To właśnie ten strach skłonił ją do wyjawienia prawdy Delphine Desrosiers, matriarchini Domu Kory. Matriarchini miała nad nim czuwać; zrozumiała, jak będzie to ważne, i wiedziała, dokąd będzie musiała się udać, jeśli dojdzie do najgorszego.
Pomimo upływu lat Kahina nie zapomniała, co ujrzała tamtego dnia na zrujnowanym dziedzińcu: świat pod sobą, linie mocy nakreślone w niezrozumiałych bazgrołach nad poszarpanymi górami i krystalicznymi jeziorami, rozległymi pustyniami i parnymi dżunglami.
Wystarczy, że ktoś zagra na instrumencie, a to wszystko może zniknąć.
– W twoich rękach znajduje się brama do boskości – szepnęła do synka. – Nie pozwól nikomu przez nią przejść.
CZĘŚĆ I
1
SÉVERIN
Wenecja, styczeń 1890 roku
Séverin Montagnet-Alarie patrzył na klęczącego przed nim mężczyznę.
Za plecami Séverina zimny wiatr marszczył powierzchnię ciemnej, błyszczącej wody Laguny Weneckiej, a dziób gondoli stukał żałobnie o cienisty pomost. Trzydzieści metrów na wprost widniały gładkie, jasne, drewniane drzwi; po bokach ustawiło się kilkunastu członków Upadłego Domu. Przyglądali się Séverinowi w milczeniu, ze splecionymi z przodu rękami; białe maski volto zakrywały w całości ich twarze – z wyjątkiem oczu. Nad ustami znajdowały się robaki Mnemo w kształcie złotych pszczół; metalowe skrzydła trzepotały z szelestem, dokumentując każdy ruch Séverina.
Rusłan, patriarcha Upadłego Domu, stał obok klęczącego mężczyzny. Poklepał go po głowie jak psa i jakby dla zabawy szarpnął za knebel w jego ustach.
– Mój drogi – odezwał się do więźnia, stukając go w skroń złotym Nożem Midasa. – Jesteś kluczem do mojej apoteozy! No dobrze, może nie głównym kluczem, ale jednak stanowisz niezbędny ku temu krok. Bo widzisz, nie mogę otworzyć drzwi do mojego domu bez ciebie… – Rusłan pogładził włosy mężczyzny; światło pochodni odbiło się od złotej skóry jego dłoni. – Powinno ci to pochlebiać. Ilu ludzi może powiedzieć, że utorowało innym drogę do boskości, hę?
Klęczący jęknął. Rusłan uśmiechnął się szerzej. W przeszłości Séverin przyznałby zapewne otwarcie, że Nóż Midasa to najbardziej fascynujący przedmiot, z jakim kiedykolwiek miał do czynienia. Zmieniał ludzką materię za pomocą alchemii, która zdawała się wręcz dziełem boskim, chociaż – jak się okazało w wypadku Rusłana – posługiwanie się nią odbierało zdrowie psychiczne. Krążyły pogłoski, że ostrze wykuto z najwyższych cegieł wieży Babel, której Fragmenty stanowiły motor sztuki formowania na całym świecie.
Ale w porównaniu z Bożą lirą w dłoni Séverina Nóż Midasa był niczym.
– Co pan na to, monsieur Montagnet-Alarie? – zagadnął Rusłan. – Czy nie uważa pan, że ten człowiek powinien się poczuć dowartościowany? Lub wręcz zachwycony, że się go docenia?
Stojąca obok członków Upadłego Domu Ewa Jefremowna, artystka formowania krwią, znana również z manipulacji lodem, wyraźnie zesztywniała. Jej duże, zielone oczy płonęły gorączkowym blaskiem – tak samo jak dwanaście godzin temu, kiedy opuścili Uśpiony Pałac na zamarzniętych wodach Bajkału.
Musisz postępować bardzo ostrożnie.
W głowie Séverina zaczęła się odtwarzać jego ostatnia rozmowa z Delphine, matriarchinią Domu Kory, kiedy ukrywali się w metalowym brzuchu mechanicznego lewiatana. Na ekranie Mnemo Séverin ujrzał wtedy, jak Rusłan zbliża się do jego przyjaciół, uderza Lailę w twarz, odcina ucho Enrique. Rusłan pragnął czegoś, co tylko Séverin mógł mu dać – władzy nad lirą. Kiedy ktoś grał na niej poza murami świątyni, lira przynosiła tylko zniszczenie. Ale jeśli uderzyć w jej struny na świętej ziemi, można za jej pośrednictwem dostąpić potęgi równej mocy Boga.
Séverin wiedział już dokładnie, dokąd musi się udać, aby zagrać na lirze – na Poveglię. Wyspę Zarazy.
Pierwszy raz usłyszał o tej wyspie w pobliżu Wenecji lata temu. W piętnastym wieku, podczas epidemii dżumy, zbudowano na niej szpital; powiadano, że ziemia na Poveglii ma w sobie więcej kości niż gleby. Séverin omal nie przyjął zlecenia na wyspie, ale Enrique się temu sprzeciwił.
– Wejście do świątyni jest dobrze ukryte pod powierzchnią Poveglii – powiedziała matriarchini, kiedy po raz ostatni, absolutnie ostatni, widzieli się w brzuchu metalowego lewiatana. – Istnieją inne wejścia do sanktuarium w wielu miejscach na świecie, ale mapy, na których były oznaczone, zniszczono. Znane jest tylko to jedno, a Rusłan będzie wiedział, gdzie go szukać.
– Moi przyjaciele… – wykrztusił Séverin, nie odrywając oczu od ekranu.
– Poślę ich za tobą – zapewniła matriarchini, ściskając go za ramiona. – Przygotowywałam się na tę chwilę, odkąd twoja matka ubłagała mnie, abym cię chroniła. Będą mieli wszystko, co trzeba, żeby cię znaleźć.
Minęła chwila, zanim Séverin zrozumiał, co mówiła.
– Pani to wie – warknął. – Wie pani, gdzie jest mapa, która wskazuje wejście do świątyni pod Poveglią, ale mi pani nie powie…
– Nie mogę. Mówienie o tym na głos jest zbyt niebezpieczne, a informacje na ten temat musiałam zakamuflować nawet w moim tajnym domu – wyjaśniła matriarchini. – Jeśli inni zawiodą, sam będziesz musiał się tego dowiedzieć od Rusłana. A kiedy ci się uda, będziesz musiał znaleźć sposób, żeby się go pozbyć. Zrobi wszystko, co w jego mocy, aby nie stracić cię z oczu.
– Ale…
Matriarchini złapała go za podbródek i ustawiła jego głowę tak, by musiał spojrzeć na ekran. Laila właśnie upadła na kolana; włosy spłynęły falą na jej twarz. Enrique, zakrwawiony, spoczywał bezwładnie na lodzie. Zofia zaciskała zbielałe palce na sukni. Zagłada czekała nawet leżącego nieprzytomnie za plecami Séverina Hypnosa, jeśli plany Rusłana się powiodą. Séverin poczuł, jak ogarnia go paraliżujący chłód.
– Co zrobisz, aby ich ochronić? – spytała matriarchini.
Séverin popatrzył na swoją rodzinę, zatrzymując wzrok na Laili nieco dłużej, niż powinien. Laila i jej ciepły uśmiech, jej woda różana i słodko pachnące włosy… jej ciało, z którego dusza umknie za dziesięć dni. Nigdy mu nie powiedziała, jak mało czasu jej zostało, a teraz…
– Co zrobisz, aby ich ochronić? – Palce matriarchini zacisnęły się na jego podbródku.
Pytanie przywróciło go gwałtownie do rzeczywistości.
– Wszystko – odparł.
Teraz, stojąc na marmurowej drodze wiodącej do domu Rusłana, Séverin z kamienną twarzą spojrzał na klęczącego. Musiał odpowiedzieć na pytanie patriarchy. Nie wiedział, co więzień ma wspólnego z domem Rusłana ani dlaczego to on miałby umożliwić wejście do niego, dlatego ważył ostrożnie każde słowo.
– Istotnie – odezwał się. – Powinien czuć się doceniony.
Klęczący mężczyzna jęknął. Kiedy Séverin przyjrzał mu się uważniej, odkrył, że ich jeniec wcale nie jest mężczyzną, ale chłopcem, kilka lat młodszym od niego. Miał bladą cerę, niebieskie oczy i ciemnoblond włosy. Jego patykowate nogi i ręce przypominały kończyny źrebaka; z górnej dziurki od guzika koszuli wystawał mu kwiat. Séverina ścisnęło w gardle. Włosy, oczy i kwiat… Było to słabe echo przeszłości, ale przez chwilę miał wrażenie, że u jego stóp klęczy Tristan.
– Mój ojciec dogłębnie rozumiał świat – oznajmił konwersacyjnym tonem Rusłan.
Im dłużej Séverin patrzył na chłopca, tym bardziej podejrzewał, że jego niezwykłe podobieństwo do Tristana nie miało w sobie nic z przypadku. Zadrgały mu palce; miał ochotę sięgnąć do chłopca, rozwiązać mu ręce i wrzucić go do śmierdzącej wody, aby uchronić go przed tym, co zaplanował patriarcha Upadłego Domu.
– Co najważniejsze jednak – ciągnął Rusłan – mój ojciec wiedział, że nic nie może się obejść bez ofiary.
Ręka patriarchy poruszyła się tak szybko, że Séverin nie zdążył zareagować – mógł już tylko przygryźć język do krwi. Jedynie to powstrzymało go przed pochopnym krokiem do przodu, przed podtrzymaniem chłopca… bo ten wytrzeszczył na ułamek sekundy oczy, a potem upadł na twarz. Krew wypływająca z jego podciętego gardła powoli rozlewała się w kałużę na marmurowej drodze. Rusłan wpatrywał się w niego z nożem w dłoni, splamionym czerwienią. Bez słowa podał broń jednemu ze swoich ludzi.
– Ofiara była wbudowana w projekt naszej rodowej siedziby – kontynuował od niechcenia. – Ojciec zawsze wiedział, że naszym przeznaczeniem jest zostać bogami… a wszyscy bogowie wymagają ofiary. Dlatego właśnie nadał tej rezydencji nazwę Casa D’Oro Rosso.
Dom Czerwonego Złota.
Wcześniej budynek wydawał się Séverinowi blady i nijaki. Muśnięcie krwi to jednak zmieniło. Bezbarwna, mozaikowa posadzka prowadząca do wypłowiałych drzwi zaczęła się przekształcać. W miarę jak krew wsiąkała w podłoże, półprzezroczyste płyty kamienne zaczęły zmieniać kolor – słaby odcień czerwieni przechodził w rubin. Płyty upstrzyły się ciemnoczerwonymi granatami w aureolach z różowego kwarcu, tworzącymi dekoracyjny geometryczny wzór. Kolor leniwie rozlewał się coraz dalej i dalej, aż dotarł do wejścia. Białe drzwi najpierw się zaróżowiły, a potem spirale ciemnego złota zaczęły pełznąć z marmurowej posadzki na formowane drewno, które zniknęło, odsłaniając złote i żelazne spirale wielkiego portalu. Drzwi rozchyliły się jednym płynnym ruchem.
– O ile wiem, inkrustowana kamieniarka jest utrzymana w stylu Cosmatich. – Rusłan wskazał na posadzkę. – Piękne, nieprawdaż?
Séverin nie mógł oderwać wzroku od ciała leżącego poniżej; krew chłopca parowała w zimnym powietrzu. Dłonie Séverina zwilgotniały; poczuł, jakby to było teraz, gorącą krew Tristana na swojej skórze, kiedy przytulał zwłoki brata do piersi. W jego głowie znów zabrzmiał głos matriarchini: „Zanim ci zaufa, będzie cię testował”.
Séverin przełknął ślinę i wrócił z wysiłkiem myślami do Hypnosa i Laili, Enrique i Zofii. To dla nich musiał znaleźć mapę prowadzącą do świątyni pod Poveglią. Zostawił przy nieprzytomnej Laili robaka Mnemo z jasnymi wskazówkami: za trzy dni mieli przybyć na spotkanie z nim w pewnym miejscu w Wenecji. Do tego czasu powinni już rozwiązać zagadki matriarchini i odkryć, gdzie znajduje się mapa. Jeśli się im to nie uda, jego obowiązkiem będzie znalezienie odpowiedzi. A kiedy już pozna tę tajemnicę, będzie musiał wymyślić, jak się pozbyć Rusłana.
– Tak, piękne. – Séverin uniósł brwi i zmarszczył nos. – Ale zapach krwi niezbyt pasuje do śmierdzącego weneckiego powietrza. Chodźmy, zanim nas to pozbawi apetytu. Już niebawem będziemy mogli domagać się ofiar wytworniejszych niż krew.
Rusłan uśmiechnął się i gestem zaprosił go do środka.
Séverinowi zadrżała ręka. Przycisnął kciuk do twardych, krystalicznych strun Bożej liry. Wciąż pamiętał, jak to było, kiedy dotykał tych strun zakrwawionymi palcami… jakby tętnił w nim puls całego wszechświata. W jego dłoniach znajdowała się brama do boskości.
I w przeciągu kilku dni Séverin Montagnet-Alarie stanie się bogiem.