Ciekawostki o książkach

Poniedziałki z Meekhanem! Przeczytaj opowiadania Roberta Wegnera

opowieści

Premiera „Pamięci wszystkich słów. Opowieści z meekhańskiego pogranicza” Roberta Wegnera już 6 maja. Wydawnictwo Powergraph, aby umilić fanom oczekiwanie na IV tom cyklu, przygotowało dla nich specjalny prezent. Co tydzień, w ramach „Poniedziałku z Meekhanem!”, publikują miniatury, niebędące fragmentami najnowszej powieści, ale napisane specjalnie z myślą o wiernych czytelnikach.

Poniżej, dla zaostrzenia apetytów, trzy opowiadania: „Wyspa”, „Oaza” oraz „Afraagra”.

1. Wyspa

Wiatr z północy zaczął cichnąć, przynosząc zapowiedź słonecznego dnia. Do tej pory dął ze stałą siłą, marszcząc gładką taflę oceanu i pchając przed sobą fale, które mknęły w stronę wyspy, coraz szybciej i szybciej, rosnąc i pieniąc się na grzbietach, w miarę jak ubywało im wody pod brzuchami. I nagle, szszszuuuuus, waliły się na plażę, rozbryzgiwały z impetem, oddając to, co zabrał odpływ.
Dzięki temu nie brakowało mu materiału.
Poprawił się w siedzisku i odruchowo zerknął w górę. Od czasu tamtego wypadku sprawdzał stan liny kilkadziesiąt razy dziennie, myśl, że mógłby znów runąć z kilkudziesięciołokciowej wysokości i nie dokończyć dzieła, napełniała go bowiem…
Potrząsnął głową. Już nie. Kiedyś takie rozważania ściskały mu serce żelaznymi obcęgami, lecz teraz, gdy Odźwierny był niemal ukończony, wiedział, że nic się nie stanie. Nawet jeśli on zginie, ktoś inny dokończy płaskorzeźbę.
Pewne rzeczy musiały się dokonać, a on był, kim był. Neneloh z Malaweris. Szalony Neneloh. Neneloh bez piątej klepki. Choć Kamana odnosiła niewątpliwą korzyść z dzieła, które tworzył, nie szczędziła mu obelg i wyzwisk. Ale takie są handlowe miasta. Mają lojalność pijanej dziwki i mądrość przeliczaną według aktualnej wartości srebra.
Nie dbał o to. Już nie.
Odźwierny będzie ukończony i spełni swoją rolę.
Odwrócił się ku ścianie, mocniej ujmując dłuto. Jeszcze kilka uderzeń młotem i kolejny fragment budulca znajdzie się na swoim miejscu. Wsunął narzędzia za pas i ostrożnie wyjął z sakwy czaszkę. Dobra. Świetna wręcz. Cios jakimś ciężkim ostrzem, najpewniej bojowym toporem, wybił w niej otwór w okolicy kości potylicznej, dość nisko, sugerując, że napastnik trafił poniżej krawędzi hełmu. To by znaczyło, że był niższy niż ten Nesbordczyk, lub też że cios padł, gdy północny pirat leżał na ziemi.
W końcu mówiono, że Seehijczycy nie brali jeńców.
Powiadają, że taka śmierć często przywiązuje ducha do doczesnych szczątków. Neneloh wiedział, że to prawda. Ta plaża, zasłana niemożliwą do ogarnięcia rozumem liczbą oczyszczonych przez morskich padlinożerców kości, skarżyła się, jęczała i skomliła cichymi głosami setek dusz, które nie chciały w pokoju odejść do Domu Snu. Słyszał je, bo zawsze słyszał szepty duchów, choć już od dawna nie napełniały go lękiem. Ich poczucie krzywdy było… zabawne, zważywszy, że Nesbordczycy przypłynęli tu jako zdobywcy, już na statkach mianując się nowymi panami Amonerii i dzieląc wyspę między siebie. A teraz uskarżali się na niesprawiedliwość, jaka ich spotkała, bo miejscowi mieli inne zdanie na temat własnej przyszłości.
Ludzkiej natury nie zmieni nawet śmierć.
Ten tutaj też – Neneloh uniósł wyżej czaszkę, którą trzymał oburącz – szlochał i użalał się nad sobą, jakby sam nigdy w życiu nie rozwalił żadnego łba. Ech… Rzeźbiarz zdecydowanym ruchem sięgnął do drugiej sakwy i napełnił przygotowany otwór zaprawą. Czaszka pasowała idealnie. Gdy zaprawa zwiąże, jak należy, przez następne pokolenia puste oczodoły będą patrzeć w ocean. Szturchnął palcem białą kość. To lepszy los niż w nieskończoność kręcić się w tańcu fal, aż te zmielą cię na piasek, nieprawdaż?, zapytał w myślach ducha.
Ten ucichł. A za nim inne. W kilka chwil Neneloh przestał słyszeć nieustanną kakofonię jęków i szlochów.
To on? To znowu on?
Zerknął w dół. Tak. Ten mnich, który tu tak często zachodził. Sądząc po twarzy, brodatej, lecz niepoznaczonej zmarszczkami, młody jeszcze; sądząc po sposobie, w jaki czasem się poruszał, stary jak świat. To był dysonans, który szczególnie rzucał się w oczy komuś, kto jak Neneloh starał się patrzeć na ludzi i wydobywać z nich wewnętrzną prawdę, taką, jaką miały jego rzeźby w czasach, nim Odźwierny zawładnął jego umysłem. Jak ktoś może mieć ciało poruszające się, jakby doświadczyło wszystkich możliwych nieszczęść czyhających na śmiertelnika, i twarz, której chyba tylko broda dodaje nieco lat.
I dlaczego duchy milkną w jego obecności?
Dlaczego milkną, a ich milczenie ma posmak pełnej zdumienia grozy?

2. Oaza

Kawałek korka ozdobiony kolorowym piórkiem podskoczył na wodzie i znikł. Rybak szarpnął wędkę do góry, jej koniec wygiął się i zatańczył wahadłowym ruchem, gdy ofiara próbowała zerwać się z haczyka. Ponury uśmiech wykrzywił twarz ukrytą pod ciemny ekchaarem.

Mam cię.

Ryba poszła w drugą stronę, zawróciła, błysnęła brzuchem tuż pod taflą wody i zanurkowała w kierunku dna. Mężczyzna nie spieszył się, pozwalając jej się zmęczyć. To była duża sztuka, ponad łokieć długości i z sześć, siedem funtów wagi. Dawno takiej nie złowił.

Nagle ryba wyskoczyła nad wodę i sunąc w powietrzu wspaniałym łukiem, plusnęła tuż przy brzegu, niemal u jego stóp. Nie zdążył poderwać wędziska, pleciona linka zawisła luźno i przy następnym szarpnięciu pękła. Było po zabawie.

Zaklął.

Po chwili cmoknął poirytowany i zaśmiał się cicho.

– Niech będzie na twoje, cholero.

– Ciekawa reakcja – za jego plecami odezwał się ktoś w k’issari.

Rybak drgnął, bardziej zdziwiony niż przestraszony, i odwrócił się, odruchowo kładąc dłoń na rękojeści szabli. Zasada „pokój, szacunek i gościnność” obowiązywała w Savandarum tak jak we wszystkich oazach na Travahen, lecz jak każde z praw wymyślonych przez ludzi, mogła zostać złamana.

Stał przed nim mężczyzna w luźnej białej szacie utkanej z najprzedniejszego jedwabiu. Ciemne włosy miał gładko zaczesane do tyłu, a krótką, czarną brodę namaszczoną jakimś pachnącym olejkiem. Konowerczyk. Z karawany, która miała wyruszyć dzisiaj.

Przynajmniej dobrze płacili za dodatkową wodę, którą wypijały te ich olbrzymie bydlęta.

Spojrzał przybyszowi w oczy i zaraz rozejrzał się wokół.

– Przyszedłeś tu sam?

– Możemy mówić w meekhu? Słabo znam język Issaram. – Mężczyzna w białej szacie uśmiechnął się łagodnie. – I nie przyszedłem tu sam, przyprowadziła mnie jedna dziewczyna. Eanassa. Powiedziała, że znajdę tu starszego oazy. Zostawiła mnie za twoimi plecami i gdzieś sobie poszła.

Rybak westchnął ciężko, podniósł upuszczoną wędkę i pochylił się, zbierając resztę przyborów.

– To ja jestem starszym osady. Ciekawe, co ją naszło, zazwyczaj nie jest taka uprzejma.

– Obiecałem, że pozwolą jej dotknąć słoniowej trąby. Krąży przesąd, że to przynosi szczęście.

– A przynosi?

– Nasi kornacy mówią, że jeśli możesz dotknąć trąby słonia, to nie znalazłeś się pod jego stopą, więc z pewnością masz szczęście.

Issarski wojownik uśmiechnął się kwaśno.

– Szczęście wam się przyda.

– Ponieważ? – Ciemne brwi uniosły się pytająco.

– Ponieważ wynajęliście Mahaaldów na przewodników.

– Jak nie masz wyścigowego wierzchowca, to dosiadasz osła.

– Ale osioł nie zrzuci cię z grzbietu i nie stratuje na śmierć, gdy tylko okażesz chwilę słabości. Możecie poczekać kilka dni, znajdę wam przewodników godnych zaufania. Issaram.

Konowerczyk pokręcił głową i skrzywił się dziwnie.

– Nie możemy czekać. Wyruszamy już dziś. Przyszedłem tylko po to, by podziękować za gościnę w oazie. Dziękuję i niech woda zawsze napełnia twój puchar.

– I twój również w drodze między dłonie Matki.

Mężczyzna w bieli uśmiechnął się lekko.

– Lub na sąd Pana Ognia.

Rozległ się krzyk i w głębi alejki prowadzącej nad staw pojawiło się kilku ubranych w żółte tuniki zbrojnych. Truchtali szybko w stronę rozmawiających. Uśmiech Konowerczyka stał się zmęczony.

– Szukają mnie, bo nie lubią, jak oddalam się bez eskorty. Najwyraźniej sądzą, że ślepiec nie poradzi sobie z najprostszym zadaniem.

Odwrócił się i ruszył w stronę wojowników, z wprawą stawiając stopy na kamiennych płytach alejki.

– Aha. – Odwrócił się jeszcze, a jego białe źrenice błysnęły niepokojąco. – Powiedz tej dziewczynie, że wyruszamy za godzinę, więc mam mało czasu, by się jej odwdzięczyć. Jeśli się spóźni, sama będzie sobie winna.

3. Afraagra

Kensja.
Aewerowi, za każdym razem, gdy w myślach powtarzał to imię, czerwona mgła pojawiała się na krawędziach wszystkiego, co widział. Jakby jakieś krwawe bóstwo malowało świat specjalnie dla niego. Kensja jako dziecko, niesforna, zadziorna i bezczelna. Kensja jako podlotek, robiąca do niego głupie miny, gdy nakryła go z córką starego Gamera. Kensja kończąca czternaście lat, pierwszy raz ubrana w białą ta’chaffdę haftowaną w błękitne kwiaty tchii – symbol dziewczyny wchodzącej w dojrzałość.
I Kensja z wczorajszego popołudnia. Leżąca w centralnej komacie domostwa z leciutkim uśmieszkiem niedowierzania przyklejonym do warg. I jej oczy, w których odbijało się wszystko wokół, lecz które poza tym były puste jak szklane kulki. Jej dusza odeszła.
Uznał wtedy, że ta martwa dziewczyna i jego siostra to nie mogą być te same osoby i tylko to dało mu siły, by obejrzeć ciało.
Tamta uderzyła ją w skroń, rozwaliła jego siostrze głowę swoją ciężką szablą. Ci, którzy widzieli całe zajście, mówili, że zabiła ją i dalej jakby nigdy nic kontynuowała rozmowę. A przecież nawet towarzysząca jej wtedy kobieta – nawet ona – była wstrząśnięta.
Tak mówili.
Jego siostrę zabiła Omalana, krewniaczka Lengany h’Lenns.
Następnego dnia poszli jej szukać. Gdy tylko wkroczyli na plac ćwiczeń, Zannet szturchnął go w bok i wskazał grupkę mężczyzn z rodu h’Lenns. Czterech, najstarszy tłumaczył coś reszcie, pokazując, jak układa palce na rękojeści szabli. Potem dostrzegł nadchodzących i szybkim ruchem schował broń do pochwy.
Aewer niewiele widział, przez czerwień rozmywającą wszystkie kontury, choć miał świadomość, że plac opustoszał, że wokół miejsca, gdzie stali tamci mężczyźni, zrobiło się nagle dużo wolnej przestrzeni. Zerknął na krewniaków. Razem z nim przyszli Zannet, Neeneyr i Umbad. Czterech na czterech.
Krewni Omalany rozstawili się w linię, ręce opuszczone swobodnie, stopy ustawione tak, by nie widać było ich spod luźnych szat. Twarze jak z kamienia.
Zannet coś mówił, niezbyt głośno, ale w ciszy wypełniającej powietrze każde słowo brzmiało jak grom. Nie chcemy walki. Przyprowadźcie ją, niech ta kobieta dobrowolnie podda się sądowi rady. Zabiła. To nie była samoobrona. Jest dużo starsza i doświadczona. Prawo może być po jej stronie, ale uczciwość… Wiem, że uczciwość w rodzie h’Lenns to niezrozumiałe słowo…
Aewer nie patrzył na Zanneta, w końcu zabrał go właśnie dlatego, że ten miał język ostrzejszy niż niejedna złośliwa starucha. Nie patrzył też na stojących przed nimi mężczyzn. Jego wzrok błądził po placu w poszukiwaniu Omalany. Jeśli się zjawi i wyciągnie broń…
Popełnił błąd, pozwalając kuzynowi chłostać ich słowami, i nie usłyszał dokładnie, co Zannet powiedział w tamtej chwili. Coś o uciekaniu i kryciu się pod babską ta’chaffdą, ale wtedy było już za późno. Jeden z wojowników z rodu h’Lenns sięgnął po szablę i skoczył na jego złośliwego kuzyna. Aewer znał go, to był Mayih, wyszedł mu naprzeciw, bo Zannet był lepszy w obracaniu językiem niż bronią, i nagle ich klingi tańczyły i śpiewały własną pieśń. Nawet nie wiedział, kiedy wyciągnął yphiry.
Ścięli się szybko, dwa, trzy cięcia, tamten nie chciał wdawać się w dłuższą wymianę ciosów, więc zrobił zwód w prawo i spróbował podstępnego, dolnego uderzenia z łokcia, odsłaniając całą lewą stronę. Aewer związał szablę Mayiha młynkiem lewego yphira, a prawym rąbnął go w skroń.
Dokładnie takim samym ciosem, którym ta suka zabiła mu siostrę.
Kątem oka dojrzał, jak Neeneyr wali z góry swoim Długim Zębem, bez finezji, ale skutecznie. Ostrze stworzone do walki z koczownikami naciskającymi na ziemie Issaram, do podcinania końskich nóg i odcinania końskich łbów, przełamało zastawę i wrąbało się w ciało.
Kolejny wojownik rodu h’Lenns padł na ziemię. Ostatni dwaj rzucili się do ucieczki.
I wtedy pojawiła się ona.
Omalana.
Wpadła między kuzynów Aewera, a jej broń zamieniła się w jakiś dziwaczny, niemożliwy do ogarnięcia wzrokiem wir. Odbiła cios Umbada, Zanneta chlasnęła w policzek otwartą dłonią i nagle znalazła się za plecami Neeneyra. Ciężka szabla błysnęła, raz, a chłopak wrzasnął krótko i upadł.
A Omalana tańczyła.
Zannet zawył nagle, łapiąc się za twarz, Umbad poleciał na plecy, nie wiadomo, pchnięty czy kopnięty w pierś.
Aewer rzucił się na nią z rykiem i nagle jeden z jego mieczy wyleciał w powietrze i brzęknął o ziemię. Nie zauważył, jak to zrobiła. Zatrzymała się na dwa uderzenia serca, spojrzała mu w oczy.
Jakby patrzył w dwa kawałki obsydianu.
Ścięli się, raz, drugi i trzeci, i nagle musiał się cofnąć. A potem już cofał się nieustannie, a ona szła za nim krok w krok, z oczyma, w których było tyle życia co w oczach polującego węża.
Jeszcze cios albo dwa i jego też zabije.
Usłyszał tupot sandałów, ktoś wpadł na niego i odepchnął.
Upadł na ziemię, drugi miecz wysunął mu się z dłoni i przez chwilę, mniej niż mgnienie oka, Aewer widział wyraźnie, jak w oczach Omalany zapaliło się światełko. Jakby demon wyjrzał z piekielnej szczeliny.
Chłopak spojrzał na tę, która go odepchnęła.
Deana.
Uciekaj, dziewczyno.