Fragment książki „Masa o pieniądzach polskiej mafii”
Poprzednia część wyznań Masy, Jarosława Sokołowskiego, jednego z najbardziej wpływowych gangsterów tzw. grupy pruszkowskiej, od 2000 r. świadka koronnego zdobyła uznanie polskich czytelników. Poniżej cytat wypowiedzi dziennikarza, Artura Górskiego, który przeprowadził poprzedni i ten najnowszy wywiad:
Poprzednia część wyznań Masy, Jarosława Sokołowskiego, jednego z najbardziej wpływowych gangsterów tzw. grupy pruszkowskiej, od 2000 r. świadka koronnego zdobyła uznanie polskich czytelników. Poniżej cytat wypowiedzi dziennikarza, Artura Górskiego, który przeprowadził poprzedni i ten najnowszy wywiad:
Wiele osób odradzało pisanie tej książki. Ci, o których napiszecie, wciąż są groźni! – ten argument padał najczęściej. Inny był taki, że podstarzałym gangsterom należy dać już spokój, bo przecież odpokutowali swoje winy, a jeśli nawet nie odpokutowali, to po co wywlekać stare sprawy?
W tej książce znajdują się rzeczy niewygodne dla wielu – i dla gangsterów, i dla biznesmenów, i dla polityków, a nawet dla celebrytów. Także dla samego Masy, który nie wybiela siebie, ale też nie oszczędza dawnych kompanów. Intencja była jasna: cała prawda i tylko prawda. Nawet jeśli nie wszyscy w nią uwierzą.
Artur Górski
Miło nam jest zaprezentować drugą część spowiedzi Masy. Tym razem wypowiada się on o pieniądzach polskiej mafii. Rozmowę z Arturem Górskim czyta się miejscami jak wciągającą powieść sensacyjną.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka, w dniu premiery książki (21-10-2014) udostępniamy Wam darmowy fragment książki „Masa o pieniądzach polskiej mafii”. Udanej lektury!
Marszandzi z bronią palną
– Panowie, to jest taka okazja, jaka się zdarza raz na całe życie! I to nie każdemu, rzecz jasna. Nie możecie jej przegapić. Mowa o wielkich pieniądzach, gigantycznych, niewyobrażalnych!
Dzień był upalny. Wentylator, ustawiony w rogu gabinetu, bezskutecznie stawiał opór masom gorącego powietrza, które nacierały przez otwarte okna w biurze Wojciecha P. na warszawskiej Saskiej Kępie.
Masa i Kiełbacha siedzieli rozparci w fotelach i z niedowierzaniem przyglądali się dwóm antykwariuszom, którzy przybyli z zaskakującą ofertą. To, co tamci wykrzykiwali jeden przez drugiego, brzmiało jak bajka. I to dla dość naiwnych dzieci.
Jedynie gospodarz, czyli Wojciech P., krążący dostojnie po pokoju, wydawał się przekonany, że okazja naprawdę warta jest poważnego potraktowania.
– Panowie, podsumujmy – poprosił tonem prezesa dużej firmy. – Są jakieś obrazy do kupienia za relatywnie niską sumę…
– Nie „jakieś obrazy”, ale prawdziwe arcydzieła: francuscy impresjoniści, malarze włoskiego baroku, niderlandzkie miniatury z XVII wieku, a nawet, uwaga!, szkic Leonarda da Vinci. W sumie 380 dzieł sztuki, których nie powstydziłoby się nasze Muzeum Narodowe, gdyby oczywiście było je stać na tę kolekcję. Luwr, Ermitaż, Prado… Wszystkie by się o nią zabijały!
– To czemu się nie zabijają? – Rezolutnie zapytał Masa.
– Bo nie dotarła do nich ta oferta. Ale jeśli panowie ją odrzucą, dysponenci kolekcji z pewnością zwrócą się do największych galerii i marszandów na całym świecie. Na panów miejscu w ogóle byśmy się nie zastanawiali – to zaledwie 350 tysięcy dolarów. Dla większości naszych rodaków suma niewyobrażalna, ale dla panów po prostu pestka. Zapewniamy, że na odsprzedaży zarobią panowie kilka razy tyle. A może i kilkanaście.
Masa i Kiełbasa popatrzyli po sobie. Antykwariusze mieli rację. Ostatecznie 350 koła papieru to zysk z jednego tira, niepełny zresztą. W sumie ryzyko niewielkie, a szansa na finansowy sukces chyba całkiem spora?
Antykwariusze z Chmielnej zadzwonili dzień wcześniej i umówili się z pruszkowskimi gangsterami w siedzibie firmy Wojciecha P. Nie chcieli przez telefon wyłuszczać całej sprawy, zapewnili jedynie, że oferta jest naprawdę ciekawa. Goście nie mieli z kolekcją nic wspólnego; informacja o niej dotarła do nich pocztą pantoflową. Otóż biskup krakowski wystawiał na sprzedaż zbiór obrazów, należący niegdyś do rodu Potockich. Znajdowały się w nim prawdziwe perły: Claude Monet, Edouard Manet, Henri Matisse, Auguste Renoir, Henri de Tolouse-Lautrec, Paul Gauguin, Vincent van Gogh, Marcello Bacciarelli, Rembrandt van Rijn, a nawet Leonardo da Vinci. Poza tym wiele dzieł malarstwa polskiego, z Kossakami na czele. Całość w cenie, można powiedzieć, promocyjnej.
Hierarcha nie był właścicielem kolekcji, jedynie dysponentem. W czyim imieniu, nie było wiadomo. Zresztą Masy, Kiełbasy i Wojciecha P. ten szczegół nie interesował. Skoro tak zacna persona rzuca coś na rynek, znaczy, że interes jest w porządku.
Antykwariusze za swą usługę chcieli zaledwie drobnego wynagrodzenia; ostatecznie działali dla dobra kraju. Chodziło im o to, aby bezcenne dzieła sztuki pozostały w polskich rękach. A jeśli nawet ręce te sprzedadzą kolekcję za granicę, to przynajmniej na rodzime konta bankowe trafi zysk. A jeśli będą to zagraniczne konta… Nieważne. Pieniądz musi krążyć, inaczej zardzewieje. Intencja była prosta – z jednego Moneta zrobić wiele monet.
Po wyjściu pośredników, którzy mieli czekać na odpowiedź, zapadła natychmiastowa decyzja: wchodzimy w to. Ale ostrożnie. Nie ryzykujemy własnych pieniędzy, tylko tworzymy coś w rodzaju spółdzielni. Szukamy nadzianych gości, którzy złożą się na te 350 tysięcy.
Wkrótce antykwariusze skontaktowali się z hierarchą i poinformowali go, że pewna grupa warszawskich biznesmenów jest bardzo zainteresowana jego ofertą. W tym czasie Wojciech P. – właściciel znakomicie prosperującej firmy deweloperskiej (po latach niesłusznie okrzyknięty bankierem polskiej mafii) – zadzwonił do kilku swoich znajomych i zaproponował im wejście w interes, podając sumę do wyłożenia, która już na starcie przewyższała wartość kolekcji. Sześciu zdeklarowało się od razu: Dariusz D., jego brat Krzysztof, Dariusz W. (który – o czym w dalszej części książki – odegrał sporą rolę przy nawiązywaniu kontaktów z kolumbijskimi kartelami kokainowymi), Stanisław M. (potentat branży hotelarskiej na Pomorzu Zachodnim), Andrzej Z. (chodziło o biznesmena, nie o gangstera o pseudonimie Słowik) oraz Stefan P. Na konto „spółdzielni” wpłynęło ponad 400 tysięcy dolarów.
Jarosław Sokołowski: Z miejsca przycięliśmy czterdzieści koła papieru, choć jeszcze nawet nie powąchaliśmy tych obrazów. Ale już mieliśmy z czym jechać do szanownego arcybiskupa. Najpierw jednak udali się do niego antykwariusze, żeby ocenić, co tak naprawdę warta jest kolekcja. Wrócili roztrzęsieni, jakby ich ktoś podłączył do prądu. Drżącym głosem wymawiali nazwiska słynnych malarzy (bądźmy szczerzy, większość usłyszałem po raz pierwszy) i zapewniali, że mowa o prawdziwym skarbie. Bałem się nawet, że zaraz obaj padną na serce z tego entuzjazmu. Ale było jasne, że faktycznie zapowiada się gruby deal. Nie chcieliśmy zwlekać ani chwili. Umówiliśmy się z arcybiskupem i ruszyliśmy do Krakowa.
Rezydencja hierarchy znajdowała się na obrzeżach miasta…
Artur Górski: A kto wchodził w skład delegacji? No bo jednak do rozmów z arcybiskupem nie można wysłać byle kogo. „Ą” i „ę” musi mieć w małym palcu.
J.S.: Też tak uważałem, dlatego pojechaliśmy ja, Kiełbasa, Wojtek P. i gangster Sz. Ten ostatni busem, który był wykorzystywany na budowach (przypominam, że Wojtek P. to deweloper), a my zapakowaliśmy się do mercedesa S-klasy, jak przystało na poważnych biznesmenów. Antykwariusze też pojechali, ale osobnym samochodem. Biskup i jego świta powitali nas bardzo przyjaźnie i zaprosili do przestronnego pokoju z dużym stołem. Usiedliśmy.
A.G.: Rozumiem, że do hierarchy zwracaliście się per Wasza Ekscelencjo?
J.S.: Powiem tak – próbowaliśmy różnych form grzecznościowych, ale arcybiskup mówi: „Dajcie spokój, chłopaki, my też jesteśmy grypsujący”.
A.G.: W to akurat nie wierzę.
J.S.: Niech będzie, żartowałem. Ale uwierz mi, że szybko znaleźliśmy wspólny język. Dostojni duchowni nawijali taką kminą, że momentami traciłem poczucie, gdzie ja tak naprawdę jestem – w rezydencji arcybiskupa czy pod celą. Okazało się, że w krakowskiej kurii pracują naprawdę równi goście, gadający po ludzku, i robienie z nimi interesu to czysta przyjemność. Coś tam próbowali opowiadać o kolekcji, o jej korzeniach, ale kto by tam słuchał takich głupot?
Transakcja przebiegła sprawnie – położyliśmy kasę na stół, a obrazy wylądowały w naszym busie.
A.G.: Ile czasu trwało zabezpieczanie obrazów do transportu? Owijanie folią i pakowanie do tekturowych pudeł przecież trwa. A to było 380 sztuk!
J.S.: Chyba żartujesz? Wrzuciliśmy wszystko luzem do busa i nawet nie przyszło nam do głowy, żeby jakoś te obrazy unieruchomić. Antykwariusze, widząc, jak je traktujemy, omal nie dostali zawału.
W czasie jazdy walały się po podłodze, a jako że bus był wzięty z budowy, za chwilę na dziełach sztuki pojawiły się cement i piasek. No ale przecież od czego woda, mydło i szmata? Wiedzieliśmy, że w Warszawie doprowadzimy je do porządku. Najważniejsze, żeby nikt ich nam po drodze nie zawinął. Ostatecznie trochę były warte, a skąd mieliśmy wiedzieć, czy ktoś nie dostał cynku o transporcie? Dlatego w drodze powrotnej busem jechał nie tylko Sz., ale także ja i Kiełbasa, i to pod bronią. Ja miałem w kieszeni berettę, podobnie jak Sz., a Wojtek P. skorpiona za pazuchą. Jaja zaczęły się już w trakcie jazdy. Kiełbacha, który siedział za kierownicą, zachowywał się jak prawdziwy świr. Zabawiał się w ostry slalom między samochodami tylko po to, żeby obrazy trochę sobie „pokrążyły” po busie. Co usłyszał stukot ramy, uderzającej w karoserię, wykrzykiwał, niby to przerażonym głosem: „O Matko Przenajświętsza, przecież to Monet, o Boże, coś się stanie z Renoirem, pewnie już się stało, szlag by to trafił!”.
Szczęśliwie dotarliśmy do stolicy, gdzie zanieśliśmy nasz skarb do biura Wojtka P. Zrzuciliśmy całość w jednym pokoju i urządziliśmy libację – chlaliśmy na umór, delektując się wielkimi dziełami mistrzów pędzla. Oczywiście, najwięcej zachwytów płynęło z ust antykwariuszy; panowie dali ostro w palnik i zaczęli się przekrzykiwać: „Nie wierzę, to niemożliwe, to niewiarygodne, to chyba jakaś bajka!”. W pewnym momencie jeden z nich – dobrze już ululany – nachylił się nad Renoirem, wylewając na niego całą zawartość swojej szklanki. Dobrze, że była to whisky z colą, a nie na przykład syrop malinowy. Inna sprawa, że syropu malinowego P. w barku nie miał.
Po imprezie poszliśmy w pizdu, nie zawracając sobie głowy organizowaniem jakiejś ochrony. Kto by tu się włamywał?, pomyśleliśmy i udaliśmy się każdy w swoją stronę. Dopiero po jakimś czasie zdeponowaliśmy kolekcję w pewnym magazynie na warszawskich Bielanach.
Poprzednią część wywiadu Górskiego z Masą, w której opowiada on o kobietach w polskiej mafii możesz kupić w księgarni TaniaKsiazka.pl