Recenzja: Morza Wszeteczne – Marcin Mortka
Morza Wszeteczne – Marcin Mortka
Morze wszeteczne to jedna z nowszych pozycji od bardzo płodnego ostatnio Marcina Mortki. Miałem do czynienia już z twórczością tego autora i to niejednokrotnie. Muszę przyznać, że dostarczył mi wielu godzin wspaniałej rozrywki, czy to przy „Mieczu i kwiatach”, cyklu o Madsie Voortenie albo całkiem niedawno „Listach Lorda Bathyrsta”. Tym razem, Mortka przenosi nas również w tak ukochany przez siebie marynistyczny świat doprawiony jego kolejnym atutem – fantasy.
Od pierwszych stron zostajemy wessani w wir wydarzeń, które spotykają Rolanda Wywijasa – kapitana i jego nietuzinkową załogę. Nietuzinkowa to chyba najłagodniejsze słowo jakiego mogłem tutaj użyć, bo każdy z kamratów jest naprawdę specyficzny i ma odmienne „atuty”. Tak więc, Roland z ośmiorniczymi mackami na plecach, wraz z zawieszonym pomiędzy światami szamanem Baobabem, satyrem Grzmotem, pół-goblinem Strupem, kukiem-kanibalem Berbeluchem i całą resztą niepowtarzalnej załogi wplątują się w niezłe kłopoty. Sprawa wykracza poza ramy znanego im świata, bo tutaj karty rozdają moce z innych „planów”. Jednak Roland jak na kapitana przystało ma łeb na karku i posiada parę asów w rękawie.
Więcej nie zdradzę, bo naprawdę warto odkryć ten świat samemu. Pomimo tego, że wątki nie są mocno skomplikowane i samych postaci, wyjmując kapitana, nie poznajemy aż tak drobiazgowo, to powieść wciąga jak wir morski.
Osobiście bardzo mi się podoba to, że Mortka nie ułatwia czytelnikowi lektury i wykorzystuje specjalistyczne zwroty i slang żeglarski czy to piracki, i nie mam tutaj na myśli siarczystych przekleństw kapitana i załogi, bo i takie się znajdą. Jeżeli mieliście już przyjemność czytać „Listy Lorda Bathursta” – poprzednią marynistyczną powieść Mortki, to nie zaskoczą was takie słowa jak takielunek, orlopdek czy bajdewind. W przeciwnym razie trzeba będzie trochę zwolnić i użyć chociażby takiego dobrodziejstwa jak google oraz przyswoić sobie parek nowych wyrazów, aby w pełni zrozumieć, co dzieje się w danym momencie na statku.
Sama książka wydana jest całkiem przyzwoicie. Tym razem zajęło się tym Wydawnictwo Uroboros. Po skrupulatniejszym przyjrzeniu się okładce, grafika bardzo mi się podoba. Można na niej dojrzeć parę znajomych postaci ze środka książki. Szkoda tylko, że nie jest to twarda oprawa albo chociażby ze skrzydełkami, bo rogi zaczęły się delikatnie niszczyć po podróży w plecaku.
Po przerzuceniu ostatniej strony lektury, chwili zadumy i uświadomieniu sobie, że to koniec przygody, dookoła zrobiło się tak jakoś nienaturalnie pusto. Zaczęło mi brakować krzątaniny po statku, skrzypienia desek pokładowych i szumu fal morskich. Pocieszam się faktem, że już zapowiedziana jest kontynuacja, która będzie miała tytuł Wyspy Plugawe. Do zobaczenia na pełnym morzu!