Recenzja filmu „Pięćdziesiąt twarzy Greya”
Twórcy filmu robili wszystko, co mogli, żeby uratować tę historię i wyłuskać z niej jakikolwiek głębszy sens. Czy im się udało?
Proza E. L. James jest dosyć specyficzna. Autorka sama przyznaje się do inspiracji „Zmierzchem” Stephanie Meyer, której wpływy czuć na każdym kroku. Zdaje się jednak, że James przeoczyła jedną ważną kwestię – jej odbiorcami nie są nastolatki, więc nie powinna w ten sposób traktować swoich czytelników.
W „Pięćdziesięciu twarzach Greya” nie ma miejsca na żadne niedomówienia, odbiorca dostaje wszystko jak na tacy. Główna bohaterka przyznaje w pewnym momencie, że Kate, jej przyjaciółka ma „dar ubierania w słowa tego, co cholernie oczywiste”. To stwierdzenie pasuje jednak bardziej do irytującego stylu autorki. Czytelnik nie musi się bowiem wysilać ani doszukiwać ukrytych znaczeń i sensów. Jego jedynym zadaniem jest śledzenie perypetii bohaterów. Ale nawet im można mieć wiele do zarzucenia. Postacie są bowiem płaskie, jednowymiarowe i przewidywalne. Anastasi Steele, zwanej Aną, brakuje charakteru i własnego zdania, a Christian Grey, pomimo swojej tajemniczej, trudnej przeszłości, która ma usprawiedliwiać nieco psychopatyczne rysy osobowości, bardziej irytuje niż pociąga.
Twórcy filmu stanęli więc przed nie lada wyzwaniem – przeniesienia na ekran dosyć słabej, powszechnie krytykowanej historii, która doczekała się całkiem sporej rzeszy oddanych fanów. I po części im się to udało. Tym, co zdecydowanie uratowało fabułę był humor, którego tak brakuje w książce. Śmiertelnie poważnie traktowane preferencje seksualne głównego bohatera zostały przedstawione nieco z przymrużeniem oka, co rozładowało napięcie i pozwoliło uniknąć zażenowania, momentami towarzyszącego podczas czytania książki. Najwięcej w tym względzie zrobiła Dakota Johnson, aktorka wcielająca się w postać Steele. Scenarzystka Kelly Marcel postarała się, aby nabrała ona wreszcie jakiekolwiek charakteru, a odbiorca mógł zrozumieć motywy jej postępowania. Również Christian Grey (w tej roli Jamie Dornan) przybrał nieco ludzkich cech i z apodyktycznego, dużego dziecka, zmienił się w mężczyznę z tajemnicą, czego nie udało się osiągnąć James. Myślę, że decyzja o takim przeniesieniu akcentów u głównych bohaterów podyktowana była zakładanymi oczekiwaniami widzów, którzy nie czytali powieści. Twórcy filmu, bardziej niż na przedstawianiu miłosnych uniesień, co stanowiło główną oś książki, skupili się na budowaniu napięcia wokół relacji pomiędzy głównymi bohaterami.
Scen namiętnego seksu, które wzbudzają tyle kontrowersji wokół tego filmu, było mimo wszystko stosunkowo wiele. Potraktowano je jednak dosyć dosłownie, co momentami wzbudzało rozbawienie wśród widowni, a po pewnym czasie stało się zwyczajnie obojętne. Widzowie oczekujący odkrywczych doświadczeń, z pewnością czuli się zawiedzeni. Brakuje w nich bowiem spodziewanego ognia i pikanterii. Twórcy filmu znacznie ugładzili miłosne akty opisywane przez James. Starali się również bardziej skupić na samym problemie, jakim jest sadomasochizm i emocjach związanych z przekraczaniem granic w zaspokajaniu własnych żądz kosztem drugiego człowieka.
Film Sam Taylor-Johnson z pewnością nie jest odkrywczym dziełem, rzucającym nowe, odmienne światło na książkę. Dlatego powinno spodobać się fanom prozy James. Wszyscy inni z czystym sumieniem mogą odpuścić sobie przyjemność obcowania z „Pięćdziesięcioma twarzami Greya”.