Zaginione dziewczyny to reportaż Johna Glatta. Opowiada on o trzech dziewczynach – Amandzie Berry, Ginie DeJesus i Michelle Knight, które zostały porwane i przetrzymywane przez dziesięć lat w piwnicy swego oprawcy. Ariel Castro, bo o nim mowa, był kierowcą autobusu szkolnego w Cleveland.
Zaginione dziewczyny – o kim jest ta historia?
Przede wszystkim – książka to nie jest kryminał. To prawdziwa opowieść, choć nieco sfabularyzowana. True crime. I to jest dopiero przerażające. Wyobraźcie sobie, że porwane dziewczyny były młodziutkie. Każda z nich podjęła jedną, złą decyzję. Najpierw Michelle, potem Amanda i Gina. Ariel Castro, którego znały, bo był ojcem ich koleżanek ze szkoły, najzwyczajniej w świecie zaproponował im podwózkę. Pierwsza zgodziła się Michelle, matka małego synka, która spieszyła się do opieki społecznej. I nigdy tam nie dotarła. Znalazła się bowiem w wyciszonej, ciemnej piwnicy, gdzie spędziła kolejne dziesięć lat swego życia. Po pewnym czasie Castro spotkał na swej drodze Amandę. Dołączyła do Michelle. Następna, a zarazem najmłodsza, ledwo czternastoletnia Gina została ofiarą tego potwora.
Nawet nie chcę się rozpisywać, do czego ten zwyrol był zdolny. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, co czuły uwięzione kobiety. W międzyczasie w mieście organizowano akcje poszukiwawcze. Plakaty, apele, czuwania, poszukiwania. Bliscy ofiar dwoili się i troili, by odnaleźć swoje córki, siostry, przyjaciółki. Niestety, Michelle pochodziła z rodziny, o której można powiedzieć nie mniej, nie więcej jak patologiczna. Nikt jej nie szukał. Dosłownie nikt. A Castro? Wyobraźcie sobie, że brał czynny udział w tych akcjach. Ba! Pocieszał bliskich dziewczyn, które sam uwięził! Co więcej – miał nawet narzeczoną, która bywała w jego domu. Niczego się jednak nie domyśliła. Nie ona jedna. Castra odwiedzał również brat, ale przebywali tylko w części domu, przy akompaniamencie głośnej muzyki. Zabite deskami okna i drzwi tłumaczyli dziwactwami mężczyzny. Owszem, sąsiedzi widzieli go w środku nocy w ogródku z trzema przebranymi kobietami na smyczy i zgłosili to na policję. Policjanci przyjechali pod dom, zapukali do drzwi, ale że Castro akurat był w pracy, to nikogo nie zastali i odeszli.
Zaginione dziewczyny – recenzja książki
Bezapelacyjnie to jedna z mocniejszych książek, jakie ostatnio przeczytałam. Niezwykle przejmująca. Kobietom udało się uciec w 2013 roku. Swoimi świadectwami dały nadzieję tysiącom ludzi, którzy również czekają, aż ich bliscy wrócą do domu. Niewątpliwie jest to bardzo potrzebna książka. Brak mi słów na określenie tego, co przeczytałam. Tyle lat tortur, gwałcenia i życia w tragicznych warunkach mogłyby złamać każdego. Jednak te kobiety przetrwały i udało im się uciec. Ta historia budzi również wiele pytań, jak to się stało, że w środku miasta nikt niczego nie zauważył. Że nawet wielokrotne nagany w pracy nie zmusiły nikogo do przyjrzenia się Arielowi Castro bliżej. Już w przeszłości miał problemy z prawem i znęcał się nad swoją żoną. Sprawiedliwości stało się zadość, ale czy jakakolwiek kara i pieniądze są w stanie odkupić tym kobietom te dziesięć lat? Z pewnością nie. Jedynie w niewielkim stopniu pomogą wrócić do społeczeństwa.
Autor przedstawił tę historię w sposób bardzo dokładny. Znajdziemy tu wypowiedzi wielu stron: sprawcy, ofiar, ich rodzin, sąsiadów i władz.
Podsumowując – Zaginione dziewczyny to opowieść dla ludzi o mocnych nerwach, ponieważ niejednokrotnie wywołuje ogrom negatywnych emocji, które zostaną w człowieku na dłużej. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że żadna podobna historia nigdy więcej się nie powtórzy.
Książkę Zaginione dziewczyny znajdziecie tutaj.
Moja ocena
-
10/10
-
10/10
-
10/10
Fragment recenzji
Przede wszystkim – książka to nie jest kryminał. To prawdziwa opowieść, choć nieco sfabularyzowana. Opowiada ona o trzech dziewczynach – Amandzie Berry, Ginie DeJesus i Michelle Knight, które zostały porwane i przetrzymywane przez dziesięć lat w piwnicy swego oprawcy. Bezapelacyjnie to jedna z mocniejszych książek, jakie ostatnio przeczytałam.